przy Budach. Na szczęście, są przywiązane na mocnych łańcuchach. Mosiek nie boi się, lecz woli być na ganku, lub w kuchni, aniżeli na środku podwórza, woli być bliżej ludzi, aniżeli samotnie.
Dziś taki czas, że za rodzonego brata ręczyć nie można — cóż dopiero za łańcuch! Gdzie gwarancya, że pies go nie zerwie?
Z folwarku, na podjezdku wyjechał chłopiec, w kożuchu, z dużą torbą skórzaną na ramieniu — przed gankiem osadził konia i zeskoczył z niego.
Mosiek ucieszył się niezmiernie, zobaczywszy chłopaka. Zawsze, już trochę bezpieczniej...
— A, Wojtek! — zawołał — dzień dobry, Wojtek się w drogę wybiera?
— Juści, na pocztę mam pojechać, z listami.
— Szkoda twojej fatygi...
— Pewnie, że szkoda, ale skoro każą, to trzeba.
— Na co? Ja zaraz wracam do domu, mogę listy zabrać i na pocztę oddać, bardzo akuratnie.
— A no, ja tam nie wiem, wolałbym w domu zostać, ale jak pan każe, tak będzie.
Mosiek brodę pogładził i uśmiechnął się, kontent, że znalazł punkt wyjścia. Ofiaruje swoje usługi bezinteresownie, a wiadomo z praktyki, że bezinteresowność bywa zwykle początkiem interesu... Podejmuje się oddać listy, bo jest człowiek grzeczny i uczciwy z natury, a postara się zawiązać rozmo-
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/20
Ta strona została skorygowana.