Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/213

Ta strona została skorygowana.

Emerytka utrzymywała się ze skromnej pensyi, którą nieboszczyk mąż dla niej wysłużył, córki zarabiały trochę, udzielając lekcyi na mieście, opłata za pokoik zajmowany przez Władzię, trochę lżejszym czyniła zawsze dotkliwy dla niezamożnych ludzi w Warszawie ciężar komornego. Córki jej, panna Walerya i panna Anna, obie nie pierwszej młodości, nie miały jednak zgryźliwego charakteru starych panien... godziły się z losem, a życia nie uważały za ciężar i starały się je, w miarę możności, uprzyjemniać... Co wieczór, przez cały tydzień, odbywały się debaty, w jaki sposób przepędzić niedzielę. Zawsze był w projekcie to spacer, to teatr, to wycieczka za miasto... Spacer do Łazienek, teatr na galeryę, wycieczka piesza za rogatki, lub o jedną stacyę za miasto koleją... a potem znów sześć dni powszednich, dni pracy, i wieczorami tworzenie projektów na święto... Przy tej skromnej, małej wymagającej rodzinie mieszczańskiej, Władzia czuła się względnie dobrze. Było jej tam jakoś zacisznie, spokojnie i ciepło. Miała głęboki smutek w duszy, tęskniła, dawał jej się uczuwać brak przestrzeni, słońca, powietrza, lasu, zielonych pól, swobody, otoczenia, do którego przywykła, ale przynajmniej nie czuła się samą, nie wątpiła, że w tych trzech obcych kobietach, ma jednak serca życzliwe. To przekonanie było jej pociechą w wielkim smu-