tku, jaki jej wrażliwą duszę opanował, jak sądziła, na zawsze.
Pani Zofia znaną była dobrze emerytce z opowiadań Władzi, to też gdy weszła, gdy powiedziała kto jest, staruszka powitała ją bardzo serdecznie.
— Ah! jak to dobrze! — zawołała — jak się Władeczka ucieszy! Ona panią kocha jak matkę rodzoną, wspomina o pani jak o świętej, a drobne pamiątki ze wsi, przechowuje niby relikwie.
— Jednak opuściła nas — rzekła pani Zofia ze smutkiem.
Praktyczna mieszczanka odpowiedziała na to:
— Pani dobrodziejko, ma ona słuszność... To sierota, a choć państwo byliście dla niej tak dobrzy, jednak kto może wiedzieć, co ją w przyszłości czeka, panienka, może wyjść za mąż, a może i nie wyjść... Jak Bóg da. Ja naprzykład, swego czasu wyszłam, a moje dwie dziewczyny nie wyszły i zapewne już nie wyjdą. Muszę więc sobie sama radzić... Gdy się ma w ręku jaką umiejętność, to się ma sposób do życia, to się żyje, pani dobrodziejko; lepiej czy gorzej, ale o własnej sile, ciężarem nikomu się nie jest... Czyż nieprawda, pani?
— Zapewne... zapewne... ale, widzi pani, Władzia była w innem położeniu...
— Każde położenie może się zmienić.
— I temu nie przeczę...
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/214
Ta strona została skorygowana.