— Tak... tak... Pan Bóg dobry daje, a do rozdania ma dużo; lecz czasem chce ludzi doświadczać, więc zsyła różne nieszczęścia. Ztąd też i człowiek każdy raz może być na wozie, to znów pod wozem. Zresztą, co mam pani tłómaczyć, wie pani dobrze do czego zmierzam...
— Domyślam się; chce pani powiedzieć, że i my, chociaż dalibyśmy z największą chęcią zabezpieczenie bytu dla Władzi, możemy jednak doznać klęsk licznych, które najlepsze chęci obrócą w niwecz. Wszak dobrze zrozumiałam myśl pani?
— Bezwątpienia, chociaż... niechże mi pani za złe tego nie ma.
— Proszę pani — rzekła pani Zofia — a jakże Władzia, jak ją pani znajduje, czy przynajmniej zdrowa, czy powietrze wielkiego miasta nie szkodzi jej?
— Zdrowa, owszem, tylko ciągle zamyślona i smutna, aż się nieraz dziwię, a o to powietrze niechże się pani nie obawia. Ja tu się urodziłam, tyle lat przeżyłam i powietrze warszawskie nic mi dotąd nie zaszkodziło, i proszę pani, nie jest ono chyba tak złe, skoro ludzie z różnych stron do Warszawy ściągają i chwalą miasto.. że ładne i przyjemne... No — rzekła spoglądając na zegar — lada chwila Władzia przyjdzie, tylko co patrzeć. Dopieroż będzie uszczęśliwiona! Niech pani wejdzie
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/215
Ta strona została skorygowana.