do jej pokoju i usiądzie, ja nic nie powiem; dopieroż to będzie niespodzianka...
To, co staruszka nazywała pokojem, było właściwie maleńką stancyjką, mogącą zaledwie pomieścić łóżko, stolik, szafkę i kilka krzeseł, jednak ciasny ten zakątek złego wrażenia nie robił, przyjemnym mógł być nawet, ze względu na czystość, jaka w nim panowała.
Na oknie ozdobionem białą firanką, stało kilka doniczek kwitnących roślin, na stole bukiecik, parę książek, na ścianie wisiały fotografie.
Pani Zofia jednym rzutem oka objęła te wszystkie szczegóły, usiadła przy oknie i machinalnie wzięła książkę do ręki, nie zdążyła jednak jej otworzyć, gdy od drzwi rozległ się okrzyk zdziwienia, i radości.
Przez chwilę Władzia stała z rozkrzyżowanemi rękami, jak gdyby namyślając się co począć, lecz widząc pełen dobroci uśmiech swej opiekunki, z płaczem rzuciła się do jej rąk.
— Czy mogłam spodziewać się takiego szczęścia? — szeptała. — Czy warta jestem tego? Moja najdroższa, kochana mateczko!
Pani Zofia ucałowała ją szczerze i rzekła tonem łagodnej wymówki:
— Czekałam na ciebie... doczekać się nie mogłam, więc...
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/216
Ta strona została skorygowana.