Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/217

Ta strona została skorygowana.

— Niech mi ciocia wierzy, że ja duchem ciągle znajdowałam się przy was; nie było godziny, w której nie myślałabym o moich najdroższych opiekunach... Jakże się miewa wuj, Józio?...
— O Leonka nie pytasz?
Na twarz dziewczęcia wybiegł mocny rumieniec..
— O wszystkich bez wyjątku pragnę wiedzieć droga ciociu, a gdyby nie obawa, że się wydam dziecinną, zapytałabym o ogród, kwiaty, łąki, las... Jak tam teraz pięknie być musi!...
— Przekonaj się... przyjedź...
Władzia milczała, pani Zofia mówiła dalej łagodnym tonem, spokojnie:
— Wuj i Józio dobrze się mają; szczególniej Józio, w Woli są teraz goście na wakacyach, więc bawią się wesoło, tylko Leonek...
— Chory?! — zapytała z przerażeniem w oczach.
— Doprawdy, nie wiem jak ci na to odpowiedzieć. Chory we właściwem znaczeniu tego wyrazu on nie jest, ale trapi go jakiś smutek, i to od pierwszej chwili po przyjeździe do domu. Znać, że ten chłopiec cierpi, i możesz sobie wyobrazić jaką mnie to boleścią przejmuje...
Nastała długa chwila milczenia.
Władzia z trudnością powstrzymywała łzy cisnące się jej do oczu i sama nie mogła sobie zdać