ciociu, dzień przechodzi jako tako, ale wieczorem, gdy się już znajdę sama w tym pokoiku, to mi bardzo smutno. Gaszę światło i chcę być w ciemności... lecz latarnia świeci na ulicy i migotliwe blaski rzuca na ściany, pragnę ciszy, ale tu jej nie ma nigdy...
— W tym pokoju? a zdawałoby się...
— Nie, niema, nawet w nocy. Przerywają ją kroki zapóźnionych przechodniów, turkot dorożek... dzwon zegaru na wieży... a ledwie dzień zaczyna się robić, już miasto się budzi... Na wsi spokojnie...!
— Moje dziecko — rzekła pani Zofia — trzeba żebyś mi jutrzejszy dzień poświęciła, przepędzimy go razem...
— Jak najchętniej, cioteczko.. rano dam znać do pracowni, że przyjść nie mogę...
— Pójdziemy tam obie...
— Czy ciocia ma zamiar co sprawić?
— Chciałabym...
— A to doskonale, w naszej pracowni robią elegancko i niedrogo, a i dla mnie będzie wielka przyjemność, że ciocia włoży suknię w jakiejś cząstce przezemnie zrobioną...
Pani Zofia odpowiedziała na to skinieniem głowy i uśmiechem, lecz nie wyjawiła swego zdania.
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/219
Ta strona została skorygowana.