Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/220

Ta strona została skorygowana.

— Czy mogę przepędzić z tobą dzisiejszy wieczór? — zapytała.
— Ciociu! Cóż znowu?! Przecież to będzie dla mnie prawdziwe szczęście...
— Obawiam się, że zrobię kłopot twojej staruszce...
— Ależ nie, ona taka dobra i gościnna.
W istocie, emerytka była bardzo rada, że może przyjąć u siebie osobę ze wsi, „magnatkę,“ jak sądziła, że może jej przedstawić swoje córki.
Niech wiedzą na wsi, myślała zacna babina, że i tu u nas, w Warszawie, na Kościelnej, wiedzą jak kogo przyjąć i umieją się znaleźć. Aczkolwiek bardzo oszczędna, postanowiła jednak „wystąpić.“ Córki pobiegły do miasta i powróciły niebawem obładowane mnóstwem paczek; w jednej chwili, w tak zwanym salonie, maleńkim, ale jak bombonierka szczupłym, na stole, nakrytym białym jak śnieg obrusem, znalazł się samowar, szklanki i mnóstwo talerzyków, zastawionych ciastkami, wędliną, owocami, pieczywem. Staruszka zmieniła nawet toaletę, popielaty szlafroczek zastąpiła czarną suknią, a i pannom poleciła się ogarnąć. Stało to się wszystko bardzo szybko. Staruszka rzuciła okiem na stół i zapytała córek:
— Jest szyk?!
— Jest, mamo — odpowiedziały jednogłośnie.