Po takiem zapewnieniu udała się do pokoju Władzi i zaprosiła panią Zofię.
Bardzo przyjemnie zeszło kilka godzin w tem kółku, pani Marcinowa polubiła emerytkę i jej córki i dziękowała serdecznie za życzliwość dla Władzi; rozmowa toczyła się żwawo bez przymusu i trudności.
Panny opowiadały o życiu warszawskiem; wiejskie mało im było znane, tyle tylko, ile z wycieczek świątecznych pociągiem spacerowym, lub statkiem do Jabłonny.
O dziesiątej pani Zofia odjechała, a nazajutrz Władzia przyszła do niej rano. Były w kościele, później załatwiały sprawunki, i ani się spostrzegły, że już południe nadeszło.
— Gorąco — rzekła pani Zofia — pragnę cieniu i ochłody... Wiesz co, przejedźmy się do Łazienek, tak dawno tam nie byłam...
W parku kazały się zatrzymać dorożkarzowi, same zaś poszły pieszo... Pani Zofia wskazała ławkę w ustronnej, cichej alei. Nie było tam spacerujących, przez gęste liście drzew nie dostawały się promienie słoneczne, od stawu lekki wietrzyk chłód przynosił... Doskonałe ustronie do samotnych dumań, lub do zwierzeń poufnych.
— Siądźmy tu, Władziu... czuję się znużoną, miasto mnie męczy... Ciebie nie?
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/221
Ta strona została skorygowana.