Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/222

Ta strona została skorygowana.

— Jużem się trochę przyzwyczaiła... ale z początku, rzeczywiście, byłam jak nie swoja...
Pani Zofia patrzyła uważnie na swą wychowankę i po chwili rzekła:
— Jedziemy jutro...
— Kto, cioteczko... przecież ciocia przyjechała sama...
— Ja i ty...
Twarz Władzi pokryła się mocnym rumieńcem.
— Ja? ja nie wiem — wyszeptała.
— Moje dziecko — rzekła pani Zofia — czy mam ci tłómaczyć, że przyjechałam umyślnie po to, aby cię zabrać, że nam wszystkim smutno bez ciebie... Czyż tego nie chcesz rozumieć?
— Droga ciociu, kiedy... kiedy... to niepodobieństwo...
— Dzieciństwo, dzieciństwo... Więc nawet nie zasłużyliśmy na tę łaskę, żebyś nas chciała odwiedzić?
— Z rozkoszą, ciociu, przyjadę, ale nie teraz.
— A kiedyż raczysz wyznaczyć termin?
— Przyjadę w zimie, na jesieni, kiedy ciocia pozwoli, byle tylko nie teraz... powtarzam cioci, że to niepodobieństwo...
— A domyślam się przyczyny... Widocznie jest obecnie w naszym domu ktoś, kogo niecierpisz, nienawidzisz, kto ci wyrządził krzywdę lub przykrość,