której się nie przebacza. Wszak nie omyliłam się... tak? No powiedz.
Dziewczyna wybuchnęła spazmatycznym płaczem, pani Zofia objęła gibki jej stan i przyciągnęła ją do siebie.
— O to dobrze — mówiła — to dobrze, tego pragnęłam, wypłacz się, to ci ulży, a bądź szczerą... Pamiętaj Władziu o tem, że zawsze traktowałam cię jak rodzone dziecko, że o ile to jest możebne, chciałam ci zastąpić matkę. Moja droga, na co ty się dręczysz, dlaczego ukrywasz prawdę przedemną. Wyznaj wszystko, szczerze, co cię wypędziło z pod naszego dachu? dlaczego zakrwawiłaś nasze serca? Bądź szczerą, powiedz prawdę, jeżeli mnie kochasz...
Długo przemawiała pani Zofia, czule, serdecznie, a Władzia otarłszy łzy, opowiedziała jej ze wszelkiemi szczegółami rozmowę podsłuchaną mimowolnie, swoją walkę wewnętrzną i rozpacz.
— Czy mogłam postąpić inaczej? — zapytała.
— Mogłaś. Powinnaś była przyjść do mnie, wyznać co cię boli, zwierzyć się... Z pewnością byłoby to lepiej. Zdanie pana Eugeniusza nas nie obowiązuje... mamy swój własny sposób zapatrywania się, a w sprawach sercowych, ani ja, ani mój mąż nie myślimy synów naszych krępować. Niech wezmą za żony dziewczyny biedne, byle wychowane w uczciwych zasadach. Ten ostatni warunek jest
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/223
Ta strona została skorygowana.