Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/224

Ta strona została skorygowana.

według nas konieczny. Dlaczegóż więc Władziu ten opór... skoro się kochacie, bierzcie się... Dotąd kochałam cię jak córkę, odtąd kochać będę i jak synowę... Mój mąż nie ma nic przeciwko waszemu związkowi... Czemuż mi nic nie odpowiadasz, Władziu?
— Bo... bo... proszę cioci..
— No cóż?
— Bo Leonek, pan Leon, nigdy mi nie mówił, że...
— A no widzisz, zarozumiały chłopak.. był pewny swego... zresztą miał czas, a przytem niespodziewał się, że tak nam uciekniesz znienacka... Chciał się poprzednio z nami rozmówić, on taki dobry syn... Czy mógł przypuszczać, że cię nie zastanie, i że dom, w którym chowałaś się od dziecka opuścisz na zawsze. Szkoda żeś nie widziała rozpaczy i smutku tego chłopca, nie wątpię, że to przekonałoby cię łatwiej aniżeli moje perswazye...
— Moja ciociu, moja droga ciociu — powtarzała Władzia, tuląc się do ramienia pani Zofii.
Chiałabym, żebyś nazywała mnie matką.
— W duchu od dawna to czynię...
— Więc niechże dziecko będzie posłuszne i wraca do domu, gdzie na nie z taką tęsknotą oczekują..
— Więc mam porzucić rozpoczętą naukę?
— O tem później, Władziu... Naradzimy się wspól-