Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/225

Ta strona została skorygowana.

nie, a teraz wracajmy do miasta, bo jeszcze dużo roboty nas czeka...
— Roboty?
— Właściwie nie roboty ale chodzenia... Wspominałam ci, że w Woli bawi kilka osób, a ja sobie nie życzę, żeby moja córeczka zaprezentowała się tam w skromnej czarnej sukience...
— Ach, ciociu, to zbyteczne!
— Zostaw to mnie, Władziu, w tym razie chcę być despotyczną, i wymagam bezwzględnego posłuszeństwa, możesz mieć tylko głos doradczy co do wyhoru. Uprzedzam cię przytem, że musimy śpieszyć, gdyż radabym jednej chwili znaleźć się w domu.
Władzia pragnęłaby lotem ptaka przebyć przestrzeń oddzielającą od starego dworu, gdzie tyle dni spokojnych i szczęśliwych jej przeszło; od ogrodu, gdzie każde drzewo, każdy krzak róży ma urok wspomnień.
Nazajutrz rano posłaniec z telegrafu śpieszył do dworu pana Marcina; Leon zobaczył go przez okno i wybiegł na jego spotkanie. Gorączkowym ruchem otworzył depeszę i o mało nie krzyknął z radości. Brzmiała ona krótko: «Przyjeżdżamy wieczorem.»
Przyjeżdżamy, więc obie, więc nie sama tylko matka. A może to omyłka telegrafisty... może przypadkowo dodana jedna litera?
Nie, nie... to być nie może...