Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/231

Ta strona została skorygowana.

uważył już od kilku dni, że jego towarzyszka straciła na humorze, że uśmiecha się z przymusem, zamyśla bez widocznego powodu, i chociaż stara się być wesołą, jednak wesołość ta nie jest naturalną jak dawniej. Korzystając z nadarzonej sposobności, postanowił ją wybadać.
— Wakacye kończą się — rzekł — niedługo trzeba wracać do domu. Czy też pani ani razu nie zatęskniła do naszej kochanej Warszawki?
— Nie...
— To szczególna rzecz... Ja bo pomimo wszystkiego, pomimo że nam tu jest tak dobrze, że jesteśmy przyjmowani gościnnie i serdecznie, chciałbym jednak ukradkiem, chociaż na chwilę znaleźć się na Krakowskiem Przedmieściu, wpaść na chwilę do Loursa, do klubu, do Saskiego ogrodu, do teatru, usłyszeć najświeższe nowinki, zebrać je, niby kwiatki w ładny bukiecik, powrócić tu lotem ptaka i ofiarować je pani... Nie wątpię, że z przyjemnością przyjęłaby pani taki prezencik.
— Może...
— Tak obojętnie?...
— A cóż mi tam Warszawa!...
— Co ja słyszę? Panno Wiktoryo, i to pani mówi, pani, najpiękniejsza Warszawianka, jaką znam! To nie do uwierzenia. Chyba pani żartuje...