iło się jakoś, widocznie obu zajmował inny jakiś przedmiot... Nareszcie pan Marcin sam zaczął.
— Młodszy mój syn — rzekł — zrobił mi niespodziankę...
— A jakąż? Sądząc po dotychczasowem jego postępowaniu, niespodzianka przykra chyba nie jest...
— No nie, nie jest przykra, to prawda, ale w każdym razie niespodzianka... Zaskoczyła ona mnie znienacka, nie byłem na nią przygotowany... Przypominasz sobie zapewne, panie Eugeniuszu rozmowę, jaką mieliśmy przed pół rokiem, o przyszłości naszych dzieci?...
— Nietylko przypominam, ale doskonale ją pamiętam... Sam ją zacząłem wtedy...
— Otóż, przyznam szczerze, że bardzo mi się ów projekt uśmiechał... i byłem niemal pewny, że przyjdzie do skutku... Tymczasem dzieje się inaczej... Dowiaduję się, że mój syn młodszy oddawna zakochany...
— W pannie Władysławie?
— Tak...
— Trudno, kochany sąsiedzie, sercu rozkazywać skoro jest przywiązanie...
— I ja jestem tego samego zdania, ale zdawało mi się... Przeciw mojej wychowanicy nic nie mam... Dobra to dziewczyna...
— Kiedyż pobiorą się?
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/238
Ta strona została skorygowana.