Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/241

Ta strona została skorygowana.

Władzi gorące rumieńce, które dodawały blasku jej niezwykłej urodzie.
Wymawiał jej żartobliwie wyjazd, ale też i dziękował za pożegnanie, które mu przez Błażeja posłała, za różę.
— Mam ją ciągle przy sobie — mówił.
— Na cóż trzymać zeschły kwiat, nazrywam ci świeżych, ile zechcesz...
— Owszem, ale tamten zachowam, jako pamiątkę, że był czas, kiedyś mnie kochała...
— Takiego czasu nigdy nie było...
— Nawet wtedy gdyś była małą, niezgrabną i brzydką dziewczyną?
— Nawet wtedy.
— I wtedy gdyśmy w piłkę grywali i wówczas gdy wysyłałaś nam do miasta, przez troskliwie wyszukiwane okazye, rozmaite przysmaki, i wówczas, gdy uczyłem cię jeździć na łyżwach?
— Wtedy ja byłam już w tobie zakochana szalenie, a ty?
— A ja sto razy więcej!
— To niemożliwe, więcej niż ja ciebie, kochać nie można...
— Ja tak samo myślę o mojem kochaniu, a któż osądzi po czyjej stronie słuszność?
— Wierzmy sobie nawzajem, na cóż nam sędziowie?...