Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/246

Ta strona została skorygowana.

budynki w stanie okropnym, a ziemia... Obawiam się tylko, żebyś obaczywszy tę fortunę nie uciekł za dziesiątą granicę...
— Niech ojciec będzie spokojny, ja się byle czego nie zlęknę...
— Więc jutro rano jedziemy...
— I Józio z nami?...
— Nie wiem, o ile będzie miał czas... bo on, o ile uważam, także jest zajęty...
Leon uśmiechnął się.
— Proszę ojca — rzekł — cóż robić, na wszystko czas przychodzi, a pani prezesowa twierdzi, że nikt nie może uniknąć swego przeznaczenia... Mówiłem jej, że takie przekonanie trąci turecczyzną, ale nie odstąpiła od swego...
Nazajutrz wczesnym rankiem, przed dom w Budach zajechała bryczka, a jednocześnie chłopak przyprowadził wierzchowca...
Pan Marcin z Leonem wyszli na ganek...
— A dla kogóż ten koń?
— Nie wiem — odrzekł chłopiec — starszy panicz kazał go osiodłać.
— To dla mnie, ojcze — odezwał się Józef — przepraszam, że się trochę spóźniłem, szukałem szpicruty...
— Więc nie jedziesz z nami?
— Ależ jadę... jadę... Chcę przecież zobaczyć