przyszłe dziedzictwo Leona... wolę jednak jechać wierzchem, aniżeli na kołach...
— Dlaczego?
— Raz, że jestem wielkim amatorem konnej jazdy, powtóre, że kary jest przepyszny wierzchowiec...
— A po trzecie — przerwał Leon — że z powrotem chcesz wstąpić do Woli... od tego trzeba było zacząć...
— Mówisz, kochany braciszku, jak prorok... Muszę być dziś w Woli, ponieważ przyrzekłem prezesowej...
— Siadajcie, siadajcie — rzekł pan Marcin — szkoda czasu, dość długa droga nas czeka.
Odjechali... Droga była dobra i sucha, w przeciągu kilku godzin znaleźli się w Białce; w owym zniszczonym majątku, który pan Marcin dla syna kupić zamierzał. Na pierwszy rzut oka folwark ten robił nieprzyjemne wrażenie; ploty poobalane, brama rozwalona, budynki grożące zawaleniem się, przy lada silniejszym wietrze, dziedziniec zarośnięty chwastami, pod rozwaloną szopą i obok niej w nieładzie rozrzucone narzędzia. Chude konie, istne szkielety, pasły się na trawie przed domem mieszkalnym, na którym także ząb czasu głębokie pozostawił ślady.
Ujrzawszy przebyłych przez okno, gospodarz
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/247
Ta strona została skorygowana.