Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/249

Ta strona została skorygowana.

swego przybycia. Właściciel rudery trząsł głową, poruszał ustami, namyślał się długo, wreszcie rzekł:
— Ha, może was tu Pan Bóg przyprowadził. Oglądajcie, targujcie, kupujcie. Nie wiele na to trzeba czasu. Oglądać nie bardzo co jest, targować się o co też nie ma, bo ja drogo nie żądam, a kupić można od słowa... Oglądajcie tedy panowie, proszę... Michał po granicach oprowadzi, pola pokaże, a mapy za szafą leżą, czy w spiżarni, każę zaraz poszukać... Mnie już nie do gospodarstwa; ani ja młody, ani silny, ani zdrów... Do miasta nam trzeba z siostrunią, żeby mieć blisko kościół, doktora, aptekę, odpoczynek... Stancya na Starem Mieście, kawałek mięsa na rosół, oto i wszystko, co nam potrzeba...
Ojciec z synami pojechali zaraz pola oglądać; Leon dopytywał owego Michała o zbiory.
Chłop ręką machnął niechętnie.
— Wiem ja — rzekł — skąd wielmożny pan jest i jakie gospodarstwo ma, więc co mam dużo gadać... U nas tu po dziadowsku wszystko idzie, grunt zapuszczony, zachwaszczony, obrabiać nie ma czem, plewy siejemy, śmiecie zbieramy i tyle.
— Ale ziemia niezgorsza?...
— Wielmożny panie, dobra, odpowiedzialna ziemia; byle ją tylko krzynkę posmarować, jak się patrzy podrapać, dać jej co trzeba, to chleba po