Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/254

Ta strona została skorygowana.

przeszedł się kilka razy po pokoju, wreszcie stanął przed lustrem i powrawił mocno przerzedzone włosy.
— Trudno — szepnął do siebie — tu dłużej pozostać nie mogę, niech się pani prezesowa gniewa, lub nie gniewa, to mi już wszystko jedno...
Włożył kapelusz na głowę i wyszedł od ogrodu, kierując się wprost do chińskiego domku. Pani prezesowa siedziała na fotelu przed wejściem.
— Doskonale żeś pan przyszedł — rzekła — sama jestem i trochę się nudzę, gazet z poczty dziś nie przywieźli, nie wiem z jakiej przyczyny... Felcia bardzo zajęta, młodzież gdzieś się podziała i ja, jak pustelnica tu jestem... Siadajże pan, co tu robisz o tej porze? Dlaczego nie jesteś z młodszem towarzystwem?...
— Ja proszę pani, właściwie przyszedłem tylko zapytać, czy pani nie ma jakich zleceń do Warszawy?
— Jest okazya?
— Ja jadę...
— A to co nowego?
— Jednak jadę.
— Kiedy?
— Dziś, za parę godzin. Jak tylko pan Eugeniusz z pola wróci, poproszę go o konie do stacyi.
— Nic a nic tego wszystkiego nie rozumiem.