Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/255

Ta strona została skorygowana.

Przyjechaliśmy razem, mieliśmy wracać razem, skąd-że ta nagła zmiana?
— Przeliczyłem się z czasem, a mam kilka spraw terminowych, dla których obecność moja w Warszawie jest niezbędna. Interesa pieniężne, majątkowe, zaniedbywać ich nie mogę.
— Szczególna rzecz...
— Zwyczajna, pani dobrodziejko, zwyczajna... Nie mogę inaczej postąpić...
— Niezmiernie mi to przykro, tembardziej, że w słowach pańskich nie ma tego dźwięku szczerości, do którego przyzwyczaiłeś mnie od tylu lat. Coś zaszło... Nieładnie, bardzo nieładnie z pańskiej, strony, że jesteś skryty, że opuszczasz mnie, zwłaszcza w takiej ważnej chwili, gdy pańska rada byłaby mi bardzo potrzebna i pożądana...
— Czy wolno zapytać na czem polega ta ważność?
— Nie domyśla się pan?
— Nic a nic...
— To dziwne...
Radca domyślał się doskonale, i dlatego chciał koniecznie odjechać, widział, że wszystkie jego najdroższe nadzieje są pogrzebane na zawsze...
Prezesowa zaczęła znów:
— Przypuszczam, że w losie mojej kochanej siostrzenicy zajdzie zmiana...