Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/264

Ta strona została skorygowana.

mateczko — dodał — jedni rujnują, drudzy budują po to; ażeby również kiedyś pracę ich zrujnowano...
— Nie mów tak...
— Zwykła kolej rzeczy... Oto z dawnej świetności ogrodu, stół kamienny i ławy... tam pod kasztanami... W tym letnim salonie przyjmę moich ukochanych gości. Nie spodziewałem się że mnie dzisiaj takie szczęście spotka... Dziękuję za nie i mateczce i tobie, moja śliczna Władziu.
— Jej tylko podziękowanie się należy — rzekła pani Marcinowa, gdyż ona namówiła mnie do tej wycieczki.
— Tak — wtrąciła Władzia z uśmiechem — nie chciała góra przyjść do Mahometa, więc... a przytem, nieznośna wada, jak mówią, wyłącznie kobieca, mianowicie: ciekawość była także przyczyną... Koniecznie pragnęłam zobaczyć, jak to osławione pustkowie wygląda i co z niego można zrobić. Odpowiadam za wewnętrzne urządzenie domu i za ogród; zobaczysz, przekonasz się, jakie będą zmiany, jak się wszystko odnowi, odmłodzi i zacznie żyć nowem życiem...
— Leonku — rzekła matka — pamiętaj, że pojutrze na cały dzień cię zapraszam, będzie uroczystość rodzinna, zaręczyny Józia. Prezesowa z Wikcią odjedzie do Warszawy, on je odprowadzi.
— A kiedyż ślub, mamo?