Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/267

Ta strona została skorygowana.

ko, jak jeden moment zbiegło na miłej rozmowie. Gdy słońce już się ku zachodowi zniżało, Leon odprowadził panie do powozu.
— Teraz — rzekł — kiedy już znacie drogę, pamiętajcie o samotniku...
— Nie potrzeba tego przypominać — rzekła Władzia — jeżeli nie pokażesz się przez kilka dni, będziemy wiedziały, gdzie cię szukać...
— A nie zapomnij, Leonku, być u nas pojutrze — wtrąciła matka — cały dzień musisz poświęcić dla nas...
— Przyjadę rano... Do widzenia...
— Do widzenia, kochany...
Leon stał na dziedzińcu i patrzył dotąd, aż powóz zniknął na zakręcie drogi za drzewami.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynęło lat kilka.
W Budach, jak dawniej, gospodaruje pan Marcin, w Woli pan Eugeniusz; do współki prowadzą na dużą skalę olejarnię; zasiewają rozległe pola rzepakiem i zakupują to ziarno w całej okolicy.
Najbliższym ich sąsiadem jest Leon; Białka pod jego umiejętnym zarządem, przy nakładach i pracy, zmieniła się zupełnie; gdyby poprzedni jej właściciel staruszek, który w Warszawie osiadł i tam resztkę dni swoich przepędza, przybył kiedy do swej dawnej siedziby, nie poznałby jej niezawodnie.