Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/273

Ta strona została skorygowana.

— Szczerze?
— Naturalnie...
— Więc proszę o rączkę do pocałowania, i zgoda...
— Zgoda, zgoda, przecież tak było umówione między nami...
— A tak, tak... Stało się, ale zawsze miło jest służyć pani...
W płaskiej, posępnej, a jednak zawsze miłej okolicy, panuje gorączkowy ruch, wznoszą się już czerwone gmachy fabryczne, a nad niemi komin wysoki jak wieża, długi sznur wozów wlecze się powoli od stacyi drogi żelaznej, wioząc maszyny; dokoła fabryki powstają małe domki, przyszłe mieszkania robotników. Na torfiastych łąkach robota aż kipi, czarne cegiełki suszą się na słońcu, ludność cieszy się zarobkiem i nadzieją większego jeszcze w przyszłości.
Pan Józef mieszka przy fabryce, żona jego tym czasowo w Budach, dopóki nowy dom wykończony nie będzie. Prezesowa ma zamiar opuścić Warszawę i przenieść się do Wikci, ale zebrać się jakoś nie może: żal jej miasta i jego wygód.
Pan Eugeniusz zazdrości sąsiadowi swemu synów.
— Szczęśliwy jesteś, panie Marcinie — mówi