— bardzo szczęśliwy, nie zmarnowałeś życia... Przypomnij-no sobie, w jakich ciężkich okolicznościach zaczynałeś, z jak małemi środkami, pod nieustanną grozą wywłaszczenia.
— Co to wspominać, kochany sąsiedzie, ciężko było, bo ciężko, ale przecież podźwignęło się jakoś... Ja nigdy nie narzekałem na złe losy, gdyż czułem w sobie siłę do ich pokonania.
— Dziś zbierasz owoce swej pracy. Byłeś sam, teraz jesteście we trzech, budzicie w tym kącie zapadłym ruch i życie, ziemi nie dacie próżnować, ludziom gnuśnieć w lenistwie. Trzech was teraz jest...
— Przepraszam cię, kochany przyjacielu, tyś czwarty... Szedłeś ręka w rękę ze mną, teraz będziemy szli z młodymi, póki siły starczą, póki życia Bóg daje, zawsze razem...
Podali sobie ręce.
Przez wąską, polną drożynę, idzie przygarbiony człowiek, z workiem na plecach; podpiera się kijem, krok jego powolny, głowa pochylona ku ziemi, twarz pomarszczona i wychudła, broda prawie biała.
Idzie, przystaje co chwila, rozgląda się dokoła. Widzi zdaleka nowe budynki, liczne wozy, ludzi uwijających się przy pracy, patrzy na to wszystko i rozmyśla:
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/274
Ta strona została skorygowana.