Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/28

Ta strona została skorygowana.

nie można było nic dostrzedz, tylko w oknach chat wiejskich migotały światła czerwone od ognisk rozpalonych na kominach, od łuczywa, przy którego blasku kobiety przędły, śpiewając smutne pieśni, lub słuchając opowiadania o zaklętych królewnach, strasznych smokach, siedmiomilowych butach, o trzech braciach, z których dwaj mądrzy marnieli wśród złych przygód, a trzeci, głupi, dochodził do bogactw i znaczenia.
Pieśniom smutnym i baśniom nadzwyczajnym, w fantazyi ludu wyrosłym, wtórował szum wiatru, co się z drzewami szamotał, do kominów wpadał, dziwnemi głosy zawodząc, co targał strzechy słomiane i ze studziennemi żórawiami się mocował, usiłując obalić je koniecznie... Z ciężkich chmur zaczął sypać deszczyk, kropelkami od ziarnek maku drobniejszemi, przenikający do kości, zimny, a taki uparty, że jak się uweźmie, to przez dwa tygodnie mży, ani na jedną chwilę nie ustając.
Cała okolica utonęła w głębokiej, nieprzejrzanej ciemności, ludzie siedzieli w domach, rozkoszując się ciepłem ognisk, psy tuliły się pod ścianami, ciemność, chłód i szaruga ogarnęły ziemię.
Godziny zbiegały jedna za drugą; coraz to w której chacie chłopskiej światło gasło, koguty zaczęły odzywać się, nadchodziła północ.
We dworze, w pokoju pana Marcina jeszcze