Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/29

Ta strona została skorygowana.

płonęła lampa, a on sam, pochylony nad stołem, pisał. Otaczała go cisza, przerywana tylko, od czasu do czasu, ponurym jękiem wiatru w kominie i miarowem gdakaniem starego zegaru, zawieszonego na ścianie.
Kilka listów, gotowych do wysłania, leżało na stole, jeden, prawdopodobnie ostatni, był ukończony w połowie.
Może dla opóźnionej już pory, a może ze zmęczenia, pan Marcin przerwał robotę; rzucił pióro, wstał i miarowemi krokami zaczął się przechadzać po pokoju. Zwyczaj miał taki — i, podczas jasnego dnia, bystre oko mogło dostrzedz na dębowej posadzce jakby ścieżkę wydeptaną na ukos, po przekątnej dużego kwadratu, jaki ta posadzka tworzyła.
Gdy się zamyślał, gdy jaki ciężar miał na głowie, to zwykle takie wędrówki po pokoju odbywał, a że mu życie nie szczędziło ciężarów, że walczył z niem przez długie lata, że musiał dobrze mózg natężać, aby obowiązkom podołać, gorącym pragnieniom serca uczynić zadość, przeto nic dziwnego, że ścieżkę w twardych deskach dębowych wydeptał.
Lubił on w tym swoim pokoju przesiadywać nocą, samotnie, z własnemi tylko myślami, kiedy sen wszystkich mieszkańców domu już ukołysał,