Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/32

Ta strona została skorygowana.

Był sam jeden, bo rodzeństwa nie miał, a matka już od lat kilku spoczywała na cmentarzu.
Odziedziczył wielki kawał ziemi i ogromną massę długów, gospodarstwo zaniedbane i opuszczone, interesa w opłakanym stanie, a przytem czas był zły, wartość ziemi prawie żadna, kredytu nigdzie...
Adwokat, dawny przyjaciel rodziny, bez ogródki młodemu dziedzicowi powiedział:
— Ty to rzuć, zrzeknij się wszystkiego, bo zginiesz. Jesteś młody, dorabiaj się na innej drodze, wreszcie, może się ożenisz bogato... Tu nic nie zwojujesz, więc zdrowej głowy pod Ewangelię nie kładź... Szczerze ci radzę.
Pan Marcin słuchał, głową kiwał, a w końcu rzekł z dobrodusznym uśmiechem:
— Ja jednak zostanę.
— Szalony jesteś! pomyśl, co czynisz!
— Już pomyślałem...
— Zmarnujesz się, młodości twojej szkoda.
— Spróbuję...
— A, jak chcesz! Ja ręce od wszystkiego umywam. Pamiętaj, żem cię ostrzegał, jako przyjaciel twego nieboszczyka ojca. On stary, schorowany, położenia swego nie rozumiał, umarł w złudzeniach, że jest bogaty i że ci wielki majątek zostawia. Nie miałem serca rozczarowywać go, bom wiedział, że dni jego policzone i że ostateczną katastrofę jeszcze