Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/35

Ta strona została skorygowana.

Stary prawnik o wszystkich jego krokach dobrze powiadamiany, kręcił tylko głową i powtarzał:
— Kozioł, kozioł... uparty, rzuca się i zginie, jak mucha...
Pewnego dnia wezwał pana Marcina, aby natychmiast przybył, w nader ważnym interesie.
Młody człowiek stawił się zaraz.
— No, — rzekł adwokat, ujrzawszy go w swoim gabinecie, — pokazuje się, że przysłowie o śmiałkach jest prawdziwe; szczęście ci sprzyja. Słuchaj: przyjechał tu Niemiec parcelator, plenipotent gromady kolonistów, pragnących nabyć grunta w tych stronach i osiedlić się... Był u mnie: szuka majątku do nabycia, płaci gotówką, odrazu i zaraz. Posłałem w ten moment po ciebie, a Niemcowi poleciłem, żeby przyszedł do mnie dziś, przed wieczorem... Jeżeli sprzedasz dwa folwarki, będziesz mógł jeszcze przez jakiś czas wegetować... Cóż na to mówisz?
— Dzięki panu dobrodziejowi za łaskawą pamięć o mnie i życzliwość.
— Niema za co. Życzliwość moja jest dawna, jeszcze twoi rodzice ją posiadali, na ciebie przeszła prawem spadku — ale to coś rzekł, nie jest bynajmniej odpowiedzią na propozycyę. Namyśl się... chociaż, co tu się namyślać! Owszem, chwytać Niemca i trzymać się go obydwiema rękami, bo ty