Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/40

Ta strona została skorygowana.

wierzycieli miękkich jak wosk, wiodło ci się, dał Pan Bóg kilka lat urodzaju, ceny się trochę podniosły, no i dotychczas dyabli cię nie wzięli, chociaż nie tryumfuj jeszcze i nie mów hop, aż przeskoczysz...
— Czyż ja co mówię?
— Nie mówisz, ale myślisz, bo wy, młodzi, jesteście dziwnie zarozumiali.
— Z pewnością nie...
— Znam ja was, ale do rzeczy. Chociaż postępowałeś nie tak jak trzeba, jednak przyznaję, że jesteś już na niezłej drodze, gdybym się nie obawiał przeholować, powiedziałbym nawet, żeś na dobrej — ale, tak czy owak, droga to tylko droga, a więc jeszcze nie meta, nie ostateczny cel podróży...
— Sądzę, panie, że do tego daleko...
— Bynajmniej; bliżej niż myślisz. Co to mówić. Urodziłeś się w czepku, masz szczęście — idź tylko za mojemi wskazówkami, a odrazu staniesz na nogach, na murowanej podstawie... Wtenczas będziesz sobie drwił ze wszystkiego, zyskasz bowiem spokój, niezależność i pewny kawałek chleba do śmierci.
— Jaką drogą?
— Ożeń się...
— Co prawda, o tem jeszcze nie myślałem.