Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/42

Ta strona została skorygowana.

łowo z ojcem panny porozumiał, projekt intercyzy przedślubnej gotowiuteńki mam w biurku. Sam osądź, jakbym ja wyglądał, gdybym cię nie przywiózł i nie pokazał przynajmniej? Spodziewam się, że za dobre serce i życzliwość, jaką mam dla ciebie, tak grubo mnie kompromitować nie zechcesz?
Pojechali.
Jeszcze teraz, po tylu latach, gdy pan Marcin ową wyprawę wspomina, uśmiechu powstrzymać nie może; przychodzi mu na myśl adwokat, zły, obrażony, zagniewany śmiertelnie, ale któż temu winien?
Pojechali. Dom był obszerny, quasi pałac, urządzony z komfortem, z elegancyą, służba liczna. Pan pozował trochę na lorda, pani na wielką damę, a co do panny, adwokat prawdę powiedział, była ona w istocie jak malowanie, bardzo przystojna. Wysoka, zgrabna, blondynka o ciemnych oczach, rozmowna, wesoła, pewna siebie, mogła się podobać każdemu, zwłaszcza gdy podobać się chciała.
Przyjmowano pana Marcina i jego poważnego towarzysza etykietalnie; ale widać w tem jednak było pewną serdeczność i zachętę do dalszego bywania. Adwokat dobrze grunt przygotował, a na pannie pan Marcin robił sympatyczne wrażenie. Rozmowa ożywiała się coraz bardziej, pierwsze lody topniały, a stary prawnik naprawdę się