uczucia, jak gdyby mu kto chłodne ostrze noża wbijał w piersi. Wizytę znacznie skrócił, tłómacząc się niezdarnie, że bardzo ważna sprawa powołuje go do miasta, że teraz dopiero przypomniał sobie o terminie, że gdyby się nie stawił, poniósłby nieobliczone straty.
Kłamał jak mógł, byle tylko wyrwać się co prędzej, gonić za temi ślicznemi oczami, które błysnęły przed nim, jak dwie gwiazdy jasne, oczarowały go, olśniły i zniknęły nagle...
Zarazem przejmował go najwyższy niepokój i obawa; czy to prawda, co mówiono? Czy rzeczywiście ów śliczny kwiatek polny ma zwiędnąć i zeschnąć zanim się zupełnie rozwinie? Czy ta dusza jasna, co przez szafirowe oczy wygląda, już rozwija skrzydła, aby ulecieć wysoko w przeczyste, eteryczne wyżyny.
Nie! to być nie może, wielka miłość musi ją tu zatrzymać, a Bóg nie zechce tak pięknego tworu swego rzucić robakom na pastwę...
Co konie wyskoczyć mogły pędził do domu. Tam ledwie parę godzin zabawił, wydał dyspozycyę, co mają robić podczas jego nieobecności, i znowuż w daleką drogę się wybrał, ku owym wielkim lasom, ku dębom i sosnom olbrzymim, pod konarami których wdzięczny, polny kwiateczek się ukrył.
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/45
Ta strona została skorygowana.