Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/46

Ta strona została skorygowana.

Aczkolwiek ekstrapocztą pan Marcin jechał i hojnymi datkami woźniców do pośpiechu pobudzał, droga wydawała mu się niesłychanie długą i sądził, że się nigdy nie skończy.
Nazajutrz po wyjeździe z domu, już prawie o zachodzie słońca, znalazł się w obrębie wielkich lasów, na szerokiej rozrzuconych przestrzeni. Czarną półkolistą ścianą obejmowały one widnokrąg, a oko nie mogło dostrzedz, gdzie ich początek, gdzie koniec. Jeszcze pól mili bocznej, wśród drzew wijącej się dróżki, i oto przed oczami pana Marcina ukazała się piękna wzgórkowata polana, kawał szmaragdowej łąki, wartkim strumykiem przeciętej, dworek drewniany, zabudowania...
Więc to tu! Tak, tu... Z po za białej fiiranki, z po za zieleni roślin okno zdobiących, błysnęły na chwilę szafirowe oczy, nie smutne jednak i zadumane, ale jakby uradowane, zdziwienia pełne, a na twarzyczce bladej zwykle i białej, taki gorący rumieniec wykwitnął, że aż ją sparzył niby ogniem, gdyż cofnęła się w tejże chwili i zniknęła w głębi pokoju,
Na spotkanie gościa wyszedł mężczyzna barczysty, o szerokiej, ogorzałej twarzy, od której, dziwnie odbijało wysokie białe czoło, mężczyzna snać silny, a prostoduszny i szczery, wyszedł, przy-