Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/47

Ta strona została skorygowana.

byłemu rękę na powitanie podał i pod dach go wprowadził.
Rozmawiali godzinę sam na sam, pan Marcin celu swego przyjazdu nie ukrywał, odrazu jasno powiedział, co go ze stron dość dalekich sprowadza — i o mało nie krzyknął z zadziwienia, gdy usłyszał, że Zosia zdrowa jest jak rybka, że jej żadne niebezpieczeństwo nie grozi, że wspominała o nim niejednokrotnie...
Długo tego wieczora w dworku leśnika płonęło światło, długo trwała ożywiona rozmowa na ganku.
Była prześliczna noc letnia, pełny księżyc oświetlał ziemię, ogromne drzewa szumiały, strumyk szemrał, a wszystko dokoła było takie śliczne, rozśpiewane, rozkochane, pachnące...
Cały tydzień pan Marcin w tem ustroniu przepędził. Przybywał w obawie śmiertelnej, w rozpaczy niemal, że może tę, którą tak ukochał bardzo, postradać — wracał szczęśliwy, wzajemności pewny, z pierścionkiem zaręczynnym na palcu. Śpieszył do domu, aby go odświeżyć, urządzić, na przyjęcie młodej pani przygotować...
Adwokat o mało apopleksyi nie dostał ze złości, gdy się o zamiarach pana Marcina dowiedział. Nazywał go szaleńcem, którego należałoby ubezwłasnowolnić i w kuratelę oddać, burzycielem własnej przyszłości, lekkoduchem i szaławiłą.