Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/48

Ta strona została skorygowana.

Z pobłażliwym uśmiechem na ustach młody człowiek wysłuchał tyrady, wygłoszonej przez sędziwego przyjaciela rodziny, pocałował go w ramię i uprzejmie, z wielkim spokojem w głosie, na wesele prosił.
Stary prawnik odburknął szorstko, że ma się za poważnego człowieka, i że przy aktach młodzieńczej lekkomyślności nie asystuje z zasady. Nie przeszkodziło mu to później pogodzić się z faktem spełnionym, bywał w Budach i młodą gosposię, ze staroświecką galenteryą, po drobnych rączkach całował.
Na jesieni, już szafirowe oczy jaśniały pod strzechą starego dworu, dokąd wniosły miłość i szczęście; dla pana Marcina rozpoczęło się życie nowe, pełniejsze; miał już pracować dla kogo i z kim, miał towarzyszkę serdeczną na dolę i niedolę, na radość i smutki...
W księdze jego życia rozpoczęły się najpiękniejsze karty.
Często cofa się myślą w przeszłość i rozpamiętuje dzień po dniu, rok po roku — i widzi przed sobą zawsze małą, szczupłą kobietę, o przepięknej duszy, którą niegdyś od pierwszego spojrzenia, w szafirowych jej oczach poznał i przeczuł, o niewyczerpanych skarbach serca, o charakterze silnym,