Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/53

Ta strona została skorygowana.

stu, to znowuż, gdy usiadł, przystawała na chwilę i kocim ruchem chwytała go w rękę lub w siatkę. Co to było wówczas uciechy i radości!
Dwa miesiące wakacyj przechodziły jak dzień jeden szybko, niepostrzeżenie prawie, chłopcy odjeżdżali i znowuż dom zapadał w zupełną ciszę.
Przy każdem pożegnaniu, Władzia z wysiłkiem powstrzymywała łzy cisnące się do oczu, a gdy już bryczka zniknęła za bramą, wówczas uciekała do ogrodu i tam ukryta, niewidziana przez nikogo, dawała folgę żalowi. Płakała długo, serdecznie, gorącemi łzami i powracała do domu zamyślona, smutna, poważna.
Zaraz też przychodziło jej na myśl, że tak być nie może... Płakać nie wypada, ale dowód pamięci trzeba dać koniecznie i to prawdziwy dowód, wymowny — a miły — przypominała sobie nawet, że w spiżarni są konfitury, jest miód, sery, wędliny, orzechy, że w ogrodzie gruszki jesienne można będzie najdalej za trzy tygodnie zrywać, a potem znowuż zimowe jabłka, takie duże, czerwone, pachnące. Umiała się zawsze wywiedzieć o okazyi do miasta, a wywiedziawszy się, przychodziła do pani Zofii, zarumieniona, nieśmiała i, składając pocałunek na jej ręce, prosiła o pozwolenie obrabowania spiżarni...
— Tylko ten jeden koszyczek, proszę cioci, ten