Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/54

Ta strona została skorygowana.

malutki — mówiła, pokazując potężny kosz z przykrywą. — Oni tam pewnie są głodni, pracować muszą ciężko. Józio mówił, że w drugiej klasie, to już ledwie można wytrzymać, a w pierwszej także trzeba kuć, że aż w plecach trzeszczy. Niech ciocia pozwoli, bardzo proszę...
Ciocia nietylko że nie odmawiała pozwolenia, ale sama towarzyszyła Władzi do śpiżarni, i tam dopiero spostrzegano, że wartoby jeszcze posłać trochę tego i tego, i że koszyk stanowczo jest za mały; wybierano więc większy, albo też dodawano jeszcze jeden.
Uszczęśliwiona Władzia wysyłała ten dowód pamięci i przez jakiś czas, na „stancyi,“ gdzie chłopcy państwa Marcinów mieszkali, były złote czasy. — Nie żałowali sobie, wiedzieli bowiem, że znów za parę tygodni, Władzia, choćby pod ziemią okazyę wynajdzie i nowy transport nadeśle.
Nieraz chłopcy mówili o swej towarzyszce. Młodszy, Leonek, pierwszoklasista o pucołowatej twarzy, z wielką powagą rzekł raz do starszego brata.
— Wiesz, Józiek... ta nasza Władzia to porządna kobieta. Jak ty myślisz?
— Bardzo porządna... Z początku, jak ją zobaczyłem pierwszy raz, pomyślałem, że to zwyczajna sobie koza, ale nie...
— A widzisz, doskonale ojciec zrobił, że ją