Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

jest, można się na niem opierać. Mosiek nie wie jeszcze dokładnie, ile zarobi, ale nie wątpi już, że założy sklepik, i że będzie miał na stare lata odpoczynek, jedwabne życie. Będzie kupcem, przestanie włóczyć się po wioskach, i znosić niewygody tych podróży. Niema jeszcze w ręku dotychczas nic, szczęście wymarzone nie spotka go zaraz, lecz nadzieja jest też coś warta, daje ona albowiem człowiekowi pewną fanaberyę, reparuje i łata popsuty honor, każe nosić głowę do góry i budować zamki na lodzie, co jest, jak wiadomo, bardzo przyjemnym gatunkiem architektury.
Mosiek spieszył do domu z wielką energią, z ożywieniem, ładne myśli napełniały jego głowę. W najbliższej wiosce odpoczął, posilił się u znajomego żydka i razem z nim, do współki, kupili bardzo tanio ośm gęsi, co go wprawiło w jeszcze lepszy humor i bardzo słusznie. Przecież wyszedł był z domu tylko z kijem w ręku i mglistym, nieokreślonym projektem w głowie, powracał zaś z gęsiami i z nadzieją...
Niezadługo po odejściu Mośka, przed dworem w Budach zatrzymała się bryczka i wysiadł z niej jegomość niemłody, w granatowej czapce na głowie i wytartej burce na ramionach.
Rysy twarzy miał wyraziste, nos orli, oczy ciemne, groźnie z pod brwi krzaczastych patrzące, duże