Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/62

Ta strona została skorygowana.

choć reumatyzm daje mi się we znaki, takem się już do niego przyzwyczaił, że...
— No, chodźże, kochany sąsiedzie, pod dach, panie moje wiedzą już, żeś przyjechał, i za chwilę poproszą do stołu...
— Zacności są te nasze kobiety, zawsze bowiem zgadują, kiedy się komu chce jeść...
Weszli do pokoju pana Marcina, zasiedli na sofie i zaczęli gawędzić.
— Przedewszystkiem — rzekł gospodarz — muszę wytłumaczyć, dlaczego dowiadywałem się, czy sąsiad już powróciłeś, oto miałem zamiar odwiedzić cię...
— A ja uprzedziłem tę intencyę.
— Ślicznieś zrobił, dziękuję serdecznie; długo bawiłeś w Warszawie?
— Cały tydzień. Nachodziłem się, natargowałem, aż mnie gardło rozbolało. Nasze maszyny będą na stacyi za tydzień, przyjedzie też i monter do ustawienia. Dyabelnie to drogo kosztuje, ale może się opłaci... Rachunki pokażę, jak sąsiad do mnie przyjedziesz; wypadnie ci coś dopłacić jeszcze...
— Widziałeś kogo ze znajomych?
— A jakże! Byłem u szwagra mego na wieczorku. Zebrała się tam gromadka ludzi, czystej krwi filistrów Warszawskich, wszystko eleganckie, gładkie; a wygadane, każdy prawi jak z książki, i nie