ma chyba na świecie rzeczy, na którejby się nie znał... Była mowa o sprawach ogólnych, o położeniu ekonomicznem, o rolnictwie i przemyśle. Powiadam ci, kochany sąsiedzie, jak zmiarkowali, żem ze wsi, dopiero wzięli mnie w obroty. Aż mi pot na czoło wystąpił. Najrozmaitsze zarzuty sypały się jak grad, a wszystko na tę nieszczęsną szlachtę: „safanduły, niedołęgi, niezaradni, nie rozumieją swego położenia, żyją nad stan, płacą haracz lichwiarzom, urządzają dewastacye, a w końcu, wyrzuceni z majątku idą na bruk miejski, aby powiększać liczbę owych ptaszków, co to nie sieją, ani orzą, a chcą żyć wygodnie, a nawet z komfortem... z powietrza. Na wołowej skórze nie spisałby tych inkryminacyj...
— A cóż sąsiad na to?
— Słuchałem...
— I nie znalazłeś nic do powiedzenia w obronie oskarżonych?
— Przedewszystkiem pozwoliłem im wygadać się do woli; niektórzy aż pochrypli. Dopiero, gdy zdawało mi się, że już wytrzęśli wszystkie worki swoich agrumentów, grzecznie, pokornie, cichutko poprosiłem o głos... Ten i ów wzruszył ramionami... ma się rozumieć... cóż bo można powiedzieć przeciw znanym i uznanym pewnikom!
— Alboż to pewniki?
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/63
Ta strona została skorygowana.