są ciasne, niewygodne, brudne, to wszystko, pani dobrodziejko, rozumiem, ale... ale gdy oburza się, że podczas zimy jest w dorożce zimno... to już przepraszam!
— Któż broni tej damie wziąć futro! — wtrącił pan Marcin.
— Ależ ona żąda, żeby w każdym powozie publicznym był piec, czy kaloryfer. Może jeszcze kuchnia angielska z fajerkami i szabaśnik do pieczenia ciasta... Do czego to dochodzi! Toć i my, mówię o wieśniakach, także jesteśmy ludzie, a możemy bez żadnych grymasów trząść się na bryczkach po najgorszych drogach... Nie mówię o mężczyznach, ale w taki sam niewygodny sposób jeżdżą przecież nasze matki, córki i żony, i nie obrażają Pana Boga dzikiemi pretensyami... Dalibóg, że jestem oburzony...
— No, chodźcie panowie do stołu — rzekła pani Zofia — boście zapewne bardzo głodni...
— To swoją drogą, pani dobrodziejko, a tamto swoją; człowiek gdy głodny to i zły, a jak się wyzłości i wygniewa... to znowuż apetytu nabiera.
— Masz słuszność, panie Eugeniuszu — rzekł gospodarz — a tak się dobrze składa, że możesz faktycznie dowieść prawdziwości wygłoszonego przed chwilą aforyzmu.
— Jakto?
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/68
Ta strona została skorygowana.