Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/7

Ta strona została skorygowana.

ski nie zaglądał. Owszem, można było nieraz na drogach, przerzynających kotlinę, spostrzedz bryczkę, dążącą do folwarku; snuły się też od czasu do czasu biedki bogatszych kupców, ukazywali się kramarze i inni aferzyści, prowadzący interesa na piechotę.
Jest pora jesienna, październik ma się ku końcowi, na polach pusto, zboża sprzątnięte, kartofle wykopane, na skoszonych łąkach liczne stogi się wznoszą; blade, jakby zaspane, słońce oświetla smutny krajobraz.
Z lasu, po drodze ku wsi wiodącej, toczy się wóz chłopski, ciągniony przez małego, krępego konika; na wozie obok powożącego chłopa, siedzi żyd. Pierwszy apatycznie spogląda przed siebie, drugi kręci się wciąż i niecierpliwi widocznie.
— Słuchajcie no, Piotrze — odzywa się — czy wy nie macie bata, nie możecie poganiać konia?
— A na co?
— Wy się pytacie na co? Co to za gadanie jest... Ja się bardzo śpieszę...
— Może być; ale mnie nie pilno; — odrzekł, ziewając chłop.
— Wam nie pilno! Ja wiem, że wam nigdy nie pilno... Jak wy możecie żyć w takiej rozlazłości, w takiem szlamazarstwie?
— Albo co? goni mnie kto?