jem, to siedziałbym i gawędził, choćby do rana. W braku towarzystwa z gazetą lub z książką posiedzenia odbywam...
— Musiało panu być przykro bez kominka w Warszawie?
— Mnie było tam przykro z rozmaitych powodów, bo szczerze mówiąc, miasta nie lubię...
— I mieszczuchów, prawda?
— No, nie... dlaczegóżby znowu?... Ludzie to pożyteczni, pracowici, wielu jest zasłużonych na różnych polach, ale ich tryb życia, różne wymagania, zamiłowanie wygód, to nie w moim guście. Nie potrafiłbym przystosować się do miejskich obyczajów, robić nocy z dnia, dnia z nocy; bawić się w tłoku, słuchać różnych dzwonków, patrzeć wciąż na zegarek i na każdym kroku sięgać do kieszeni. To też ile razy przyjadę do Warszawy, jestem zły, kwaśny, nie swój; dopiero gdy opuszczam hotel, zaczynam przychodzić do siebie, w wagonie czuję się nieco rzeźwiejszym, a gdy już przyjadę na stacyę, gdy wlokę się do domu swemi końmi, po naszych piaszczystych drożkach, wtenczas jest mi zupełnie dobrze, oddycham pełną piersią i dziękuję Bogu, że się bieda skończyła. Tak, kochany panie Marcinie, w wiadomym interesie raz jeszcze trzeba będzie do Warszawy się udać i oczywiście jeden z nas dwóch pojedzie... ale to nie ja... o nie!
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/71
Ta strona została skorygowana.