— Niech sąsiad będzie spokojny — rzekł pan Marcin — ja bo uprzedzenia do miasta nie mam, Nie jeden rok przepędziłem wśród murów i jakoś wytrzymało się... podaję więc, tem bardziej, że nietylko ten interes powołuje mnie do Warszawy...
— Mieliście państwo jakie wiadomości od chłopców?
— Prawie co tydzień są listy — odrzekła pani Zofia, a twarz jej na wspomnienie dzieci ożywiła się bardzo — dobrzy oni są, pamiętają o rodzicach, wiedzą, ze dłuższe milczenie byłoby dla nas przyczyną niepokoju i zmartwienia... Dobre dzieci, bardzo dobre...
— A pani dobrodziejko, protestuję, w imię sprawiedliwości...
— Jakto?
— Alboż to dzieci? To ludzie już, i chociaż pani mama, nie mówię komplementu, tylko szczerą prawdę, młodo jeszcze wygląda, ale synom tytuł mężczyzn słusznie się już należy... Jeszcze parę latek, a pójdą o własnych siłach, pożenią się... Trudna rada, pani dobrodziejko, trzeba się będzie z losem pogodzić i tytuł babci przyjąć.
— Żebym chociaż doczekała tego szczęścia — szepnęła z westchnieniem.
— A dlaczegoby... czy to tak długo?
— Eh sąsiedzie — rzekł, śmiejąc się pan Mar-
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/72
Ta strona została skorygowana.