Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/74

Ta strona została skorygowana.

się szczerość, z pełnych, purpurowych ust uśmiech prawie nigdy nie schodził. Ciemno-kasztanowate włosy niegdyś takie niesforne i wichrowate, pokonane zostały przez własny swój ciężar; wprawdzie nie leżały one gładko nad czołem, owszem, piętrzyły się falowato, jak gdyby karbowane, lecz splecione w gruby warkocz, nie mogły już tak się buntować, jak niegdyś.
Panna Władysława wyjmowała książki z paki pospiesznie, każdą jednak przeglądała, jak gdyby szukając czy między kartkami nie znajdzie jakiej zakładki, zasuszonego listka, lub kwiatu. — Poszukiwania nie były bezowocne, z grubego tomu bowiem wypadła na stół fotografia Leonka, z lakonicznym napisem „dla Władzi.“
Długo wpatrywała się w nią z uśmiechem, a potem schowała ją do stolika, wydobyła resztę książek i weszła do stołowego pokoju...
— A nareszcie! — zawołał pan Eugeniusz, — przecież raczyła nam się pani ukazać, a już doprawdy traciłem nadzieję...
Miałem ważne zajęcie.
— No proszę... zapewne włóczkowe?
— I takiem nie gardzę, robiłem jednak co innego...
— A cóż mianowicie?
— Pełnię obowiązki bibliotekarza domowego,