Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/85

Ta strona została skorygowana.

zwany kominek, właściwiej zaś komin, na którym, na upartego, wołu możnaby było upiec.
Niby nienasycony Moloch, „komineczek“ ten pochłaniał smolne szczapy sosnowe, twardą dębinę, a czasem gałęzie jałowcu, gdyż pan Eugeniusz sybarytą był pod względem ognia i dbał o różnorodność materyału drzewnego, aby mieć płomienie w rozmaitych kolorach, syczące lub trzaskające wesoło. Była to jego słabostka... przy kominku wieczory zimowe spędzał, tu książki czytywał, tu gazety przeglądał, tu z gościem, gdy się trafił, gawędził o najświeższych nowościach, o gospodarskich kłopotach i przykrościach — tu codziennie słuchał raportów karbowego, Rocha Łopaty, który po skończonej robocie, z wielkim pękiem kluczy od spichrza i od stodół przychodził.
Roch był to stary człowiek, niegdyś parobek, następnie jako człowiek trzeźwy i godzien zaufania, karbowym został i od dziesięciu lat folwarku i gospodarstwa pilnuje.
Co wieczór, brzęcząc kluczami, wsuwa się do pokoju, staje przy drzwiach i kalsznięciem daje znak, że jest.
— Cóż, Rochu? — pyta pan Eugeniusz.
— A no nic, wielmożny panie. Bogu dzięki, dzień przeszedł...
— Młóciliście?