— Wiem, wiem, tak jest... napewno! Ty nie chciałabyś być siostrą naszych chłopców?
— Owszem, kochałabym ich serdecznie...
— Pokochaj więc jednego najserdeczniej...
Blada twarzyczka panny Heleny pokryła się żywym rumieńcem
— Co też ty mówisz, Władziu?...
— Alboż Józio nie może się podobać?...
— Nie, nie... nie mów tak... Proszę cię.
— A więc Leonek?
Panna Helena nic nie odrzekła, po twarzy Władzi przebiegł przelotny, ledwie dostrzeżony cień smutku. Rozmowa ucichła na chwilę, obie przyjaciołki przechadzały się milcząc, ogień z kominka fantastycznie oświetlał ich postacie młodziutkie...
— Dlaczego nic nie mówisz, Helenko? — spytała Władzia.
— Zamyśliłam się. Wybacz, Władziu, mam takie usposobienie, że częstokroć, bez żadnego powodu, zapadam w zadumę, i w takiej kontemplacyi mogę choćby kilka godzin przepędzić. Tyś szczęśliwsza, zawsze wesoła, uśmiechnięta; nieraz gdy o tobie myślę; porównywam cię do ptaszka, który wyfrunąwszy z gniazdka, o poranku, przeskakuje z gałęzi na gałązkę, szczebiocze rozkosznie, śpiewa, raduje się słońcem i kwiatami.
— Dość, dość, dziewczyno! — odrzekła Władzia
Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/95
Ta strona została skorygowana.