Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/96

Ta strona została skorygowana.

z uśmiechem — bo płacąc pięknem za nadobne, gotowa jestem porównać cię...
— Z czem?
— A no, choćby z białą lilią, piękną, a zawsze zadumaną... albo nie, tyś niepodobna do lilii...
— Ani do róży z pewnością.
— Ty jesteś podobna do ślicznej dziewczyny w której budzi się serce...
— Skąd o tem wiedzieć możesz?
— Domyślam się, zgaduję, przeczuwam...
— I... mylisz się... Serce moje śpi jeszcze i nie wiem czy się kiedykolwiek przebudzi...
— A jeżeli kto do niego zapuka?
— Nie posądzam nikogo o tak nierozsądne zamiary... po co?
— Ty Helenko, nie szczera jesteś...
— Mówię prawdę...
— A jednak rumienisz się...
— Bo poruszasz kwestyę, nad którą nie zastanawiałam się dotychczas, badasz mnie jak inkwirent, a ja sama nie wiem, co mam ci odpowiedzieć... Zaskoczyłaś mnie tak obcesowo, znienacka...
— Rozumiem; potrzebujesz czasu do namysłu... Jestem wspaniałomyślna, odkładam badania na później... Na kiedyż wyznaczymy nowy termin?
— Nie prędko...
— Może na lipiec?