Strona:Klemens Junosza - Synowie pana Marcina.djvu/99

Ta strona została skorygowana.

zawiodą, to będzie dowodem, że się coś w chmurach popsuło.
Panny przyłączyły się do towarzystwa i rozmowa stała się ogólną. Ogień na kominku wzmagał się, to znów zmniejszał i rzucał fantastyczne tony na twarze osób blisko siedzących, a zwieszająca się od sufitu nad stołem duża lampa, o kloszu mlecznym, rozsiewała po całym pokoju blade światło.
Panie były wciąż zajęte myślą o letnich miesiącach, o spodziewanych gościach i zabawach.
Pani Marcinowa zrobiła uwagę, że jest jeszcze bardzo dużo czasu na obmyślenie szczegółów.
— Co też pani mówi! — zawołała energicznie pani Felicya — dużo czasu. Jakim sposobem? Grudzień przeleci, stycznia nie ma co liczyć, luty jak zwykle krótki, a potem głupi marzec, kwiecień maj, czerwiec, i już, a niech też pani i o tem pamięta, że w grudniu są święta, w kwietniu znowuż święta, zaczyna się robota w ogrodach i czasu nie ma ani na lekarstwo. Znam ja się na tem doskonale i wiem jak to bywa. Zdaje się, że Bóg wie co zrobić można, a tymczasem nie... literalnie nic. Otóż nie chcę być nieprzygotowaną...
— Swoją drogą — rzekł pan Eugeniusz — założyłbym się, że wszystkiego na czas nie zdążysz.
— Przepraszam, zdążę, ponieważ tak sobie po-