Strona:Klemens Junosza - Syzyf.pdf/10

Ta strona została skorygowana.

pan Kąkolski, mały, pękaty i kulejący nieco człowieczek, roboty doglądał, dyspozycye wydawał, poprawiał, co mu się złem wydało. Co chwila cofał się na środek kościoła, odchodził aż do samych drzwi i patrzył zdaleka, jaki efekt sprawiać będzie ta moc zieleni i światła.
— Już niech pan Kąkolski aby nie wydziwia — mówił Łukasz, — wspaniałości większej tu nigdy nie bywało i nie będzie. Na Świętą Annę, kiedy u nas taki znaczny jest odpust i narodu tyle się zjeżdża, lepiej nie było. Dwie fury świerków i brzeziny wyszło... nie rachując tych oto kwiatków pachnących...
— Możnaby jeszcze...
— Już nie wiem co... Choćby miał sam biskup przyjechać, lepiej nie potrafię i nie mam też z czego. Lichtarzy, ile tylko jest, wszystkie pozwłóczyłem, co do jednego. W dwóch pająkach obsadziłem świece, a jak tyle światłości zajaśnieje, to będzie dopiero pięknie, aż oczy od patrzenia rozbolą! Nie wie też pan Kąkolski, o której mają przyjechać?
— Mówili, że o siódmej.
— Najlepsza pora; akurat o szóstej, przy ponurym dniu, mrok się robi, a o siódmej całkiem już ciemno.